Jakie to dziwne uczucie, kiedy po
kilkunastu latach orientujesz się, że wszystko było kłamstwem. Że sam nim byłeś. Niby powinieneś być smutny, rozgoryczony, przerażony, ale i tak czujesz pustkę. Zupełnie jakbyś był aktorem, który może jedynie odgrywać powierzoną mu
rolę.
Tak mniej więcej można było opisać stan Hydrona leżącego na łóżku i
wpatrującego się tępym wzrokiem w złoty baldachim.
„Plebs.”
Kiedyś na takie słowa wpadły w furię, jednak teraz...po co? Przecież to
prawda...
„Czemu ty właściwie żyjesz?”
Przetarł zaczerwienione oczy i przewrócił się na bok, a cytrynowe loki
spłynęły mu na twarz. Syknął, bo gęsta siateczka ran na udzie dała o sobie
znaleźć.
Te słowa już nie robiły na nim żadnego wrażenie. Nic nie miał. Ani
korony, ani poddanych, ani dumy.
„A posiadałeś ją kiedykolwiek?”
Wybuchł śmiechem pozbawionym krzty radości. Rzeczywiście, był zwykłą
marionetką ojca, pozbawioną przez niego choćby krzty godności!
– Więc dlaczego się nie zemścisz?
Poderwał się, jednocześnie otrząsając z mgiełki otępienie. Przed sobą
ujrzał niewyraźną sylwetkę Lynca i zadrżał. Powtórka z rozrywki?
– Zemścij się – powtórzył Volan,
zaciskając dłoń w pięść. – To przez ojca nic nie masz, prawda?
Serca byłego księcia zabiło szybciej. Tak, to prawda! Ojciec zabrał mu
wszystko!
– No właśnie. Pokonaj go i pokaż, jak
to jest być przegranym!
Cień Lynca się rozpłynął, jednak Hydron nawet tego nie zauważył,
pochłonięty przez chęć zemsty. Odbierze ojcu wszystko, tak samo jak on zabrał
mu matkę...
Lekko chwiejnym krokiem podszedł do stolika i zgarnął z niego Dryoida
oraz gantlet. Ochlapał jeszcze twarz wodą i wyszedł na korytarz. Słysząc, jak
drzwi się zamykają, pomyślał z nutką goryczy że właśnie skończył się rozdział jego życia, gdzie kimś był.
"Wiesz doskonale, że to kłamstwo..."
****
Jeśli ktokolwiek pomyślał, że po wydarzeniach w altance nasze relacje ze
Spectrą stały się słodkie, romantyczne i tak dalej, to radziłabym się puknąć
kilka razy w głowę albo wybrać do dobrego psychologa. Fakt faktem nie traktował
mnie jakoś ozięble, ale wulkanem uczuć to nigdy nie był i raczej nie będzie.
Podobnie jak Shun, z którym właśnie medytowałam w jednym z ogródków
urządzonym w stylu japońskim. Początkowo chłopak był dość zaskoczony moim
pytaniem, czy mogę dołączyć, ale po chwili wahania się zgodził.
– Skup się, Jessie.
– Och, sorki – Oderwałam wzrok od lampionu.
Idąc jego śladem, rozluźniłam wszystkie mięśnie i spróbowałam się wsłuchać
w plusk małej wodnej kaskady koło nas. Jak byłam młodsza, Reiko uczyła mnie, że
dzięki medytacji będę mogła lepiej zrozumieć moc.
Objął mnie zupełny spokój, do którego nie miały wstępu żadne myśli.
Byłam tylko ja. Do czasu, aż przede mną nie pojawiła się fioletowa kulka
płynnej energii. Chciałam ją dotknąć, ale ta odsunęła się. Spróbowałam ponownie
i tym razem udało mi się. Poczułam, że jest w dotyku niczym jedwab. Z kulki
wyłoniła się malutka niteczka, która oplotła mój palec jak pajęczyna.
Gwałtowne burczenie w brzuchu sprawiło, że wewnętrzna harmonia runęła
niczym domek z kart. Kulka zniknęła, a ja zostałam wyrzucona na orzeźwiające,
poranne powietrze. Zerknęłam na Shuna, ale on już odpłynął, więc cicho wstałam
i wyszłam z ogródka.
Kuchnia była stosunkowo blisko, dlatego pierwsze, co uderzyło moje
nozdrza po wyjściu z ogródka, był swąd spalenizny. Przed drzwiami kuchni kłębił
się czarny dym niczym sygnał ostrzegawczy, że w środku znajduje się osoba o
wybitnych uzdolnieniach kulinarnych. Wetknęłam głowę do środka, zasłaniając nos
rękawem bluzy.
Zastałam obrazek Dana, machającego ścierką przed piekarnikiem.
Pokręciłam głową i weszłam do środka. Czy każdy użytkownik Pyrusa jest takim
anty-kucharzem? Choć Haru gotuje bardzo dobrze...Otworzyłam okna na oścież i
przybliżyłam się do piekarnika.
– Co to miało być? – spytałam,
przyglądając się owalnemu węgielkowi.
– Ciasto – odparł zbolałym głosem Dan.
Parsknęłam krótkim śmiechem i wyprostowałam się.
– Dla Runo?
– Nie, chciałem coś słodkiego.
– Cóż, to na pewno słodkie nie jest –
Wyjęłam trzy kromki chleba i wrzuciłam je do tostera. Zerknęłam na niego przez ramię. – Kanapka z
nutellą ci wystarczy?
Dan od razu się ożywił, a uśmiech rozjaśnił mu twarz. Odwróciłam głowę i
wyciągnęłam z szafki dwa talerze oraz słoik ze smarowidłem. Kilka minut później
siedzieliśmy przy brązowym blacie i w spokoju konsumowaliśmy śniadanie. Ja
tosty posmarowane dżemem malinowy, a Dan swoją kanapkę.
– Ne, Dan – zagadnęłam, rozsiewając
wkoło okruchy.
– Co?
– Kiedy lecimy do Zenka?
– Emm, wiesz, jeszcze o tym nie
gadaliśmy, trochę się działo – Chłopak potarł kark.
– To może jutro? – rzuciłam propozycję.
– Im szybciej tym lepiej.
– A dobrze się czujesz? – Dan przyjrzał
mi się uważnie.
– Błagam, tylko mi nie jęczcie o moim
stanie zdrowia – sarknęłam. – Nic mi nie jest, Tytan poszedł do diabła, a ja
mam się świetnie! – Na potwierdzenie moich słów napięłam biceps.
– Więc może to sprawdzimy? – zapytała
Jane, która weszła do kuchni wraz z uśmiechnięta Julie.
****
Jane od kilku minut wpatrywała się w
błękitny gantlet, który otrzymała od Miry. Przysiadła na ławce w sali
wypełnionej antycznymi rzeźbami. Z jej prawego uchy zwisał biały kabel
słuchawek podłączonych do smartfona. Dziewczyna słuchała „Airplanes”,
jednocześnie uważnie lustrując wzrokiem urządzenie.
– Wiesz może, jak to się obsługuje? – zwróciła się do swojego bakugana.
– Hm, popatrzmy – Ulvida zeskoczyła z jej ramienia na dłoń. – Pewnie ten duży,
niebieski guzik go uruchamia.
– Do tego akurat sama doszłam – mruknęła dziewczyna. – W takich momentach Shiena
byłaby prawdziwym skarbem...
– A po co ci więcej wiedzieć? Gantlet służy do bitwy, nie?
– Nie wydaje mi się – Jane obróciła gantlet i zmarszczyła brwi. – Jess coś
paplała, że za jego pomocą można się teleportować, jednak nie umiałam znaleźć
takiej opcji. Same bitewne.
Dźwięk kroków dobiegł do uszu dziewczyny,
ale to zignorowała. Ani Jess ani Aki nie miały takiego chodu, dlatego nie
musiała podnosić głowy.
– Pomóc ci? – Usłyszała tuż koło siebie i uniosła wzrok na radosną Julie.
– Nie, dzięki, dam sobie radę – odparła bez cienia uśmiechu.
– No weeź, przecież widzę, że ci nie idzie! – Makimoto przysiadła się do niej.
Jane w przeciwieństwie do Akane miała do
wojowników stosunek obojętny. Byli sojusznikami w walce i tyle. Nic więcej od
nich nie potrzebowała i nie zamierzała się wtrącać w ich metody czy poglądy.
Jednak nie cierpiała osób nachalnych. Owszem Julie mogła chcieć tylko pomóc,
ale Jane miała przeczucia, że na tym nie koniec.
– Teraz sobie przypomniałam, że się nie przedstawiłam! Nazywam się Julie Makimoto
– Wyciągnęła do niej rękę.
– Jane Wilson – Uścisnęła ją lekko i krótko.
Julie skinęła głową z uśmiechem i sięgnęła
po gantlet, a wojowniczka Aqousa odetchnęła w duchu z ulgą. W Los Angeles na
dźwięk jej nazwiska najczęściej ludzie przybierali współczująco – zniechęcony wyraz twarzy. Nienawidziła tej miny ponad wszystko, bo wiedziała, że albo zaraz
złożą jej kondolencje albo będą się starali jak najszybciej zakończyć rozmowę. W
Wardington na szczęście mało kto pamiętał o tym nazwisku.
– ...tutaj klikasz, żeby zobaczyć ile przeciwnik ma procent życia. Jane,
słuchasz? – Głos Julie dotarł do niej jak zza grubej szyby.
– Tak – odparła i postukała palcem w odpowiedni guzik – Klikam i widzę, ile
przeciwnikowi zostało procent życia – powtórzyła dla świętego spokoju.
– Dokładnie. – Makimoto odłożyła gantlet. -
Zaraz ci powiem resztę, ale mam do ciebie małą prośbę, Jane.
Dziewczyna na chwilę się zawahała, ale w
końcu westchnęła cicho i skinęła głową, by Julie mówiła razem.
– Mogłabyś trzymać Jess z dala od budynku przez jakiś czas?
– Po co?
– Tajemnica – Makimoto przyłożyła palec do ust i puściła jej oczko. – Wkrótce się
dowiesz.
****
– Nee, gdzie
idziecie? – zawołała Akane ze szczotką zaplątaną we włosy, gdy szłyśmy w
kierunku Bakuprzestrzeni.
– Powalczyć!
Muszę trzymać formę! – odkrzyknęłam.
– Zaraz do was
dołączę! – oświadczyła i zniknęła we wnętrzu pokoju.
Stanęłyśmy koło teleportu i oparłyśmy się o
niego, czekając na Japonkę.
– Ciekawe, czy
dalej jesteś taka dobra – powiedziała Jane, podrzucając Ulvidę.
– Kochana, ja
zawsze jestem dobra.
Posłała mi sceptyczne spojrzenie i
uśmiechnęła się łobuzersko.
– Zobaczymy.
Aki wpadła jak huragan, trzymając w objęciach
gantlet, bezprzewodowy głośnik, lakier, pilnik, butelkę wody oraz paczkę
paluszków. Szła dość chwiejnie, by mała górka nie upadła na ziemię. Jane
wywróciła oczami i zabrała od niej głośnik oraz paluszki.
– Dziena –
wyszczerzyła się Akane.
Szukałam przycisku, dzięki któremu uruchomiłabym teleport do Bakuprzestrzeni, kiedy poczułam,
jak ktoś delikatnie dźga mnie palcem w plecy. Obróciłam głowę i spotkałam się z
brązowymi oczami Alice.
– Tak?
– Możemy
porozmawiać przez chwilkę? – spytała cicho. Zauważyłam, że ściska coś w
dłoniach.
– Jasne. Zaraz
do was dołączę – zwróciłam się do przyjaciółek i odeszłam kawałek z Gehabich. –
Co jest?
– Wiem, że to
stara sprawa i już nieważna, ale czy ta karta jest twoja? – Podsunęła mi pod
nos słynną kartę zagłady, na której była namalowana złota krowia czaszka z
czerwonym światłem żarzącym się w oczodołach.
– O, skąd ją
masz? – Zdziwiłam się. – Ta, jest moja. Masky mi ją dał, kiedy po raz pierwszy
się spotkaliśmy.
– Używałaś jej?
– Głos Alice drżał, a dziewczyna zaciskała nerwowo palce na karcie.
– Spokojnie,
Alice – Złapałam ją za nadgarstki i lekko ścisnęłam. – Nigdy nie byłam z
Maskym, a karty używałam, jeśli chciałam coś wygarnąć spod komody.
Na te słowa Rosjanka rozluźniła się i
uśmiechnęła. Niby dobry znak, ale ona ciągle się obwinia o tą cała akcję z
Maskaradem, a to już na pewno nie było dobre.
– Idziesz z
nami? – spytałam.
– Nie – pokręciła
głową. – Muszę pomóc Runo i Julie.
– Okej. Jak coś
gotujecie, to nie wpuszczajcie Dana! – rzuciłam jeszcze, nim pochłonęło mnie
tęczowe światło.
“I can't remember
When you left me
so sad
But in the end I
learned it rains
in hell and
Angels could be bad”
Przywitał mnie
refren piosenki “Angels” – Vicetone. Aki siedziała po turecku na środku areny z
kilkoma paluszkami w buzi, a Jane jeszcze raz sprawdzała gantlet.
– To zaczynamy?
– Założyłam swój.
– Yhym.
– Gantlet
wystrzał mocy! – zawołałyśmy, po czym Jane wyrzuciła kartę otwarcia.
– To lecimy
Fludim – zwróciłam się do bakugana.
– Aye – odparł i
zwinął się w kulkę.
– Naprzód
Fludim!
– Ulvida!
Bakugan przypominał skrzyżowanie człowieka z kotem, gdyż Ulvida miała kocie uszy w kolorze jasnego
błękitu podobnie jak włosy, ostre pazury i pionowe źrenice. Sylwetkę skrywała
pod długimi granatowymi szatami, a za broń służyła jej srebrna kosa,
wokół której wił się niebieski dym.
– Dawno się nie
widzieliśmy – Ulvida uśmiechnęła się do Fludima. – Ale nie myśl, że dam ci
fory.
– Miałem
nadzieję, że to powiesz.
Załadowałam kartę, gdy usłyszałam cichutki szept, powtarzający te same słowa, którymi uraczył mnie Tytan, nim spłonął.
"Przed twoją ciemnością już nic się nie uratuję. Będziesz taka jak ja..."
"Przed twoją ciemnością już nic się nie uratuję. Będziesz taka jak ja..."
Prychnęłam pogardliwie, tym samym uciszając głos i użyłam supermocy.
****
Szydercza twarz ojca oraz błysk światła były
ostatnimi rzeczami, które ujrzał Hydron, nim utracił przytomność. Teraz z wolna do jego ciała docierały
informacje. Na przykład taka, że ostry róg wbija mu się w plecy. Chłopak powoli
uchylił powieki. Opierał się o krawędź wąskiej pryczy, a pod jego dłonią leżał
Dryoid.
He?
Zamrugał kilka razy i rozejrzał. Przed nim
rozciągały się czerwone kraty, za którymi było widać dwie cele.
Niemożliwe...
Na czworaka podszedł do krat i dotknął ich.
Natychmiast posłały w niego małą dawkę ładunku elektrycznego. Syknął przez zęby
i cofnął rękę. Spuścił głowę.
Przegrał...
Wybaczcie, że rozdział nic nie wnosi do akcji, ale postaram się by następny już zaczął końcowe działanie ^^
Dobranoc ;*
Dobranoc ;*